„Spacerując” po dyskach z kopiami zapasowymi, szukając na nich miejsca na to „nowe”, jeszcze nie istniejące, odkrywamy czasem rzeczy, które starannie ukryły się przed naszą pamięcią. Tym eksploracjom, czasem śmiech towarzyszy, a czasem nostalgia. Nagle, nieruchomy obraz ożywa, i chociaż pojawiają się tylko przebłyski, tylko jakieś urywki, to jednak nasza wyobraźnia, jest wstanie zbudować wyraźne obrazy.
Wspomnienia…
Pamiętam ten rynek, „Zielony Rynek” przy jatkach, na wiele sposobów. Kiedy byłem małym blondaskiem (tak, miałem włosy jak słoma), zabierany na zakupy do miasta (bo ja ze wsi jestem), robiliśmy tu, zawsze przed odjazdem (na Steffanidesa był dworzec PKS), na ostatnie zakupy; w upały zachodziliśmy pić wodę ze studni-wieży. Potem, kiedy byłem już młodzieńcem, siostra i ja, pomagaliśmy mamie sprzedawać wieńce przed świętem zmarłych.
Jako dorosły, prócz tego, że tu kupowałem, często się po nim tylko przechadzałem. Zwłaszcza późnym latem i wczesną jesienią, kiedy wypełniał się zapachami i kolorami warzyw, owoców i spadających liści.
Prawda, że nawet brzydkie budzi sentyment. Ale tylko dlatego, że już „było”, że nie jest, że nie będzie…